„Prawie się udało”, czyli XII Otwarte Sztafetowe Mistrzostwa Polski w Maratonie

Największym atutem zawodów w Białym Borze jest malownicza i wymagająca trasa wokół jeziora Łobez. Ze względu na mocno pofałdowany profil, wymaga ona dobrego przygotowania zarówno wydolnościowego, jak i siłowego oraz technicznego. Na płaskich trasach możemy zobaczyć wielu bardzo szybkich zawodników, jednak pętla w Białym Borze mocno selekcjonuje. Na dobry wynik mogą tu liczyć jedynie zawodnicy wszechstronni – wydolni, dość silni i prezentujący dobrą technikę. Cała trasa to cykl kilku lub nawet kilkunastu krótkich i raczej stromych podejść z dłuższymi i łagodniejszymi zejściami. Daje to przewagę zawodnikom, którzy nie traktują zejść „relaksacyjnie”, lecz potrafią przy drobniejszym kroku utrzymać wysoką kadencję i maszerować w dół naprawdę szybko. Na tych, których „poniosło”, czekali ustawieni wzdłuż trasy sędziowie, czujnie sprawdzając czy szybki krok nie zmienia się już w trucht. Były ostrzeżenia, były nawet dyskwalifikacje. Dla mnie, jako osoby z bodajże najbardziej równinnego regionu w kraju, trasa ta była ciekawą i dość wymagającą odskocznią od codziennej rutyny treningowej.

Start mężczyzn na dystansie maratonu, prowadzi Marcin Rosak

W Białym Borze starowałem pierwszy raz. Wybraliśmy się tam liczną grupą reprezentującą toruńskie Stowarzyszenie „Wytrwam”. Wystawiliśmy trzy sztafety – męską, żeńską oraz mieszaną. Mi przypadła rola drugiego zawodnika w sztafecie męskiej. Dystans do pokonania – nieco ponad 12 km, czyli trzy pełne pętle wokół jeziora. Przed startem nie zapoznawałem się z przebiegiem ani profilem trasy. „Trzy pętelki wokół jeziora, pewnie płasko jak na blacie stołu. Na bank będą ładne widoki, będzie ciekawie” – pomyślałem. „W półtorej godziny powinno się udać” – snułem w głowie swój personalny cel. Dojeżdżając na zawody i obserwując pagórkowaty krajobraz okolicy poczułem, że mogą być z tym kłopoty. Już pierwszy kilometr trasy upewnił mnie w tych obawach, zwłaszcza zderzenie z górką niedaleko za linią startu. Niedogrzane piszczele momentalnie dały o sobie znać, jednak rzut oka na zegarek potwierdził, że nie mogę zwalniać. Wykorzystując zejście, udało mi się przyspieszyć, ochłonąć i „otrzaskać” z sytuacją po chwilowym szoku. Na szczęście w połowie pierwszej pętli wszystkie problemy mięśniowe odpuściły, byłem w stanie spokojnie atakować górki i utrzymywać odpowiednie tempo na zejściach. Na koniec pętli organizatorzy zaplanowali przejście przez drewniany mostek, który okazał się dość mocnym „spowalniaczem”, skutecznie wybijając z rytmu. Zaraz za mostkiem, kręty fragment gruntowej ścieżki prowadził już do samej mety. Na mecie szybka zmiana kijów – pozwoliłem sobie na test porównawczy w warunkach „bojowych” i zabrałem na zawody dwa komplety. Były to modele Fizan Carbon 3K w dwóch wersjach – standardowej oraz Impulse, czyli z zagiętą rękojeścią. Na pierwsze okrążenie zabrałem wersję Impulse, która daje dużo lepszy chwyt i odepchnięcie, jednak przy szybszym ściganiu robi się „al dente”. Kolejne dwie pętle pokonałem używając już nieco sztywniejszej, standardowej wersji, czując jednak gorszą pracę pleców i przede wszystkim słabszy chwyt, zwłaszcza palca małego i serdecznego. Ugięta rękojeść okazuje się naprawdę ergonomicznym patentem – gdyby tylko producent dopracował sztywność tego modelu, byłyby to kije „rakietowe”. Po kilkuset metrach „przestawiłem się” na inny układ dłoni, było to ciekawe wrażenie, pierwszy raz testowane w warunkach rywalizacji.

Niezbędne wyposażenie każdego nordic walkera 😀

Pozostałe dwie pętle pokonywałem w równym tempie, mając w głowie tylko jeden cel – plecy zawodników przede mną. Dobrą strategią utrzymywania tempa na tak trudnej trasie było łapanie maratończyków. Ze względu na dużo większy dystans, utrzymywali przeważnie nieco niższe tempo marszu, oczywiście za wyjątkiem czołowych zawodników. Pozwalało to koncentrować myśli tylko na jednym – gonieniu osoby przed sobą. Z głowy znikało rozmyślanie typu „czy tempo cały czas jest odpowiednie” skutkujące częstym zerkaniem na zegarek. Pojawiła się czysta intuicja, każąca znaleźć się jak najszybciej przy poprzedzającym zawodniku. Taką metodą „żabich skoków” cały dystans udało się pokonać w 1h:31min:30sek, czyli nieco ponad półtorej minuty poza założonym czasem. Pomimo wewnętrznego wrażenia dużej dynamiki, tempo na kolejnych pętlach było dość równe – różnica czasowa pomiędzy poszczególnymi okrążeniami nie przekraczała kilkunastu sekund.

Koniec moich zmagań, teraz wszystko w rękach (i nogach) Sławka 😉

Czas rywalizacji upłynął mi błyskawicznie, nie było tu ani chwili nudy czy monotonii. Pełna para na podejściach, szybka kadencja na zejściach. Unikanie korzeni, śledzenie rywali z przodu. Tempo i tętno. Tylko od czasu do czasu udawało się skierować wzrok na spokojną taflę wody jeziora Łobez. Dzień był chłodny i posępny, po niebie niespiesznie przesuwały się bure chmury zwiastujące pogorszenie pogody. „Półtorej minuty w plecy, prawie się udało” –pomyślałem. Biorąc pod uwagę jedną wielką niespodziankę, jaką okazała się dla mnie trasa w Białym Borze, był to zadowalający debiut. Z pewnością wrócę tu za rok, być może na „coś więcej” niż 12 km… 😉

Pełen skład sztafety męskiej Stowarzyszenia „Wytrwam”

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij